Ten świat jest piękny, tylko ludzie to kurwy – ciśnie mi się na usta ilekroć zastanawiam się nad samą ideą substancji, które w Polsce zwykło się nazywać dopalaczami. Podobnie bowiem jak wiele innych szczytnych koncepcji, ta również przyniosła ludzkości głównie cierpienie, wyzysk i śmierć.
Z narkotykami projektowanymi – którą to nazwę wolę nieporównywalnie bardziej niż utytłane w dziesiątkach syntetycznych kannabinoidów i analogów efedronu dopalacze – sprawa ma się bardzo podobnie jak z… religią, komunizmem i blokowiskową urbanistyką w duchu Le Corbusiera. Wszystkie ich szczytne zamysły i cele zawsze bowiem w praktyce partolono, a wprowadzić je w rzeczywistość w postaci niewypaczonej udało się co najwyżej w skali mikro. O ile jednak wzmiankowane trzy koncepcje – przez ową część ludzkości, która ich gorliwie nie wyznaje (bądź zwalcza) – uważane są za utopijne, to designer dragi od początku swojej blisko stuletniej już historii były zawsze postrzegane jako wymysł szatana. Wynika to – oczywiście – z równie absurdalnego, jak wciąż pokutującego założenia, że homo sapiens nie powinni się w ogóle odurzać, bo prowadzi to przedstawicieli naszego gatunku tylko do utraty rozumu i godności, a w ciut dalej idącej konsekwencji – nieuniknionej śmierci. Skoro jednak u podstaw pisania tych moich felietonów na poptown spoczywa myśl, że ludzie przestaną się ewentualnie narkotyzować tylko wtedy gdy wszyscy… wymrą, to chyba warto się tu zastanowić nad tym, co złego jest w idei stworzenia substancji, które byłyby jednocześnie psychoaktywne i legalne, stymulujące i bezpieczne, w swoim działaniu jak najbardziej skuteczne i jednocześnie też pozbawione efektów ubocznych; w tym tak dotkliwego przy szeregu różnych przyspieszaczy zrzutu.
Żeby od razu było jasne – dopalaczy w ich polskim wydaniu z przełomu pierwszej i drugiej dekady XXI wieku nie mam zamiaru tu w żaden sposób rehabilitować, widzieć w innym świetle i – tym bardziej – zachwalać.
Mój negatywny stosunek do owych produktów kolekcjonerskich – sprzedawanych z początku w dedykowanych sklepach, a chwilę później, po nowelizacji ustawy przez… wykwalifikowanych dilerów zaznajomionych z rynkiem przez lata pracy z bardziej tradycyjnym asortymentem – w największym stopniu ukształtowała piąta edycja festiwalu Audioriver w 2010 roku. To właśnie wtedy pod bramą płockiej imprezy ustawił się foodtruck z mefedronem, różnymi spice’ami i wszystkimi innymi klasykami pierwszej fali dopalaczy sprzed październikowej akcji minister Kopacz. I choć w życiu byłem na niejednym rejwie, techniwalu czy innym wolnościowym spędzie tworzącym narkotykowy safe space i strefę wyjętą spod prawa, to nigdy opuszczając te miejsca nad ranem nie widziałem takiego pobojowiska jak w ten sierpniowy brzask. Świt żywych trupów od tamtej pory kojarzy mi się nie z filmem Romero, ale właśnie tym obrazkiem wykręconych sylwetek, wygrzanych mord i pokrytych pianą ust, których w takiej skali nie uświadczyłem nawet w złotych czasach piguł zwanych UFO, które pojawiły się lata temu w polskich klubach (Instytut Energetyki dobrze pamiętam, nic nie szarpie jak ta właśnie tabletka). A, że do tego jeszcze kilku znajomych weszło w nie lada toksyczne, bliższe związki z substancjami dostarczanymi im przez najpopularniejsze chyba w Krakowie ale egzystujące właściwie wszędzie taxi-haje, to do owych wytworów drapieżnego, późnego kapitalizmu stosunek mam jednoznaczny – jebać!
I najłatwiej byłoby teraz pewnie napisać, że ludzie powinni odurzać się tylko tym, co dała im natura i tym, co ich przodkom od wieków podawali szamani. Tylko gdzie ja teraz znajdę kogoś kto potrafi sprawnie i pewnie przygotować kompot z muchomorów, no i co z tak wspaniałymi wynalazkami XX wiecznej myśli biochemicznej jak MDMA czy LSD?!? Obie te substancje powstały w laboratoriach firm farmaceutycznych i obie są efektem ubocznych badań nad – odpowiednio – tamowaniem krwotoków i leków rozkurczowych możliwych do podania kobiecie w trakcie porodu. Określenie efekt uboczny jest zresztą kluczem do tego dlaczego przeważająca większość masowo produkowanych designer dragów powinna być utylizowana od razu po zejściu z taśmy. I nie mam tu na myśli zgonów, zatruć czy nawet dantejskich zrzutów jakie towarzyszą XXI-wiecznej historii dopalaczy, ale to, że ich producentów w 99% interesuje jedynie analog którejś zakazanej substancji – legalny, merkantylny produkt, a nie to, żeby ktoś mógł się ich wytworami miło i bezpiecznie naćpać nie łamiąc przy tym prawa. Od kiedy w 1925 roku zdelegalizowano w Stanach heroinę zaczął się bowiem zupełnie przerażający w swoich konsekwencjach wyścig z legislacjami, którego efektem jest… mocarz.
Heroinę zastępowano w dwudziestoleciu międzywojennym pochodnymi morfiny, w trakcie trwania prohibicji substytutem alkoholu stał się eter dietylowy, a po tym jak grupa badaczy z Centrum Medycznego Uniwersytetu we Fryburgu przeprowadziła w 2010 roku kompleksowe badania dostępnych na niemieckim rynku spice’ów – co doprowadziło do delegalizacji JWH-18 i CP-47497 – zamiast tych syntetycznych kannabinoidów masowo zaczęły się w tamtejszych substytutach marihuany pojawiać syntetyczne… opioidy. I tak u progu trzeciej dekady XXI wieku branża fabrycznie produkowanych (często w Chinach bądź Indiach) towarów kolekcjonerskich – które zawsze mają absurdalny dopisek mówiący o tym, że nie służą do spożycia – stała się jednym z najbardziej dojmujących przykładów tego jak bezduszna gospodarka wolnorynkowa obchodzi się z etyką, odpowiedzialnością społeczną i zdrowiem czy wręcz życiem jednostki. I choć pamiętny cytat z Donalda Tuska, który przy okazji zamykania polskich smart shopów na jesieni 2010 roku powiedział, że w walce z dopalaczami, jak będzie trzeba, będziemy działać na granicy prawa powinien w obywatelach budzić niepokój czy wręcz strach o poszanowanie praw człowieka i konstytucyjnej wolności, to ogromna część społeczeństwa przyznałaby mu wtedy rację. Sytuacja ta, jak w pryzmacie, pokazuje desperację rządów, które w walce z prywatnymi przedsiębiorcami – wykorzystującymi każdą lukę prawną by zarobić trochę grosza – jest gotowa sięgnąć po wszelkie dostępne środki.
Kiedy jednak rzeczeni biznesmeni ścigają się z urzędnikami, przestawiając kolejne wiązania molekularne i tworząc nowe, pobieżnie testowane związki, które coraz częściej przypominają legendarny już krokodyl, istnieją też pojedyncze dobre wróżki, które w bezpiecznych zaciszach swoich domowych laboratoriów szukają wciąż idealnego narkotyku.
Gdy lwia część rynku designer dragów przypomina sport wyczynowy, w którym suplementują się wszyscy, a wpadają tylko ci, których sztaby szkoleniowe są wolniejsze od komisji antydopingowych – natomiast przyszłe zdrowie danego sportowca nie ma dla nikogo żadnego znaczenia – owi psychoaktywni idealiści projektują substancje do których dużo bardziej pasuje anglojęzyczny termin designer drug niż nasz polski, pejoratywny dopalacz. Bo – podobnie jak w przypadku każdej generalizacji podkręcanej jeszcze przez medialna panikę (za przykład może nam tu posłużyć zupełnie obrzydliwy w swoim podejściu do osób uzależnionych, wywiad z jednym łódzkim lekarzem opublikowany swego czasu przez jakże przecież liberalną Gazetę Wyborczą i brak jakiejkolwiek społecznej dyskusji – w samej koncepcji designer dragów nie ma nic złego, tylko jej owoce często są zgniłe. Bo jeśli weźmiemy poprawkę na to, że potencjalnych związków chemicznych o działaniu psychoaktywnym, które stosunkowo łatwo otrzymać, jest co najmniej 12 tysięcy, a w przeciągu czterech lat oddzielających 2010 rok od 2013 Europejskie Centrum Monitorowania Narkotyków i Narkomanii (EMCDDA) odnotowało pojawienie się… 268 nowych substancji pośród, których są stymulanty, benzodiazepiny, psychodeliki, a nawet i leki nootropowe, to nawet z rachunku prawdopodobieństwa wychodzi na to, że któreś z nich będą przynajmniej zdatne do spożycia.
Bo choć w przypadku substancji dopiero co odkrytych, w żaden sposób nieprzebadanych, a do tego jeszcze pojawiających się na rynku rządzonym twardymi regułami agresywnego marketingu i szybkiego zarobku, trudno wyrokować o rzeczonej przydatności, warto byłoby jednak przestać demonizować i na chybcika penalizować narkotyki projektowane. Szczególnie, że nawet w czasach w których marihuana jest masowo legalizowana, a psylocybina, MDMA czy LSD na powrót badane pod kątem ich – nie bójmy się tego słowa – zbawiennego wpływu na człowieka, to właśnie designer dragi wydają się być ogromną częścią psychoaktywnego rynku przyszłości. Bo kiedy klimat naszej planety stanie się już niezdatny do uprawy czegokolwiek, a hodowane w laboratoryjnych warunkach krzewy kokainowe, konopie indyjskie, maki i łysiczki będą na wagę złota, tylko synteza będzie w stanie dać ludzkości ulgę. Im gorzej bowiem będzie wyglądać nasza sytuacja klimatyczna, polityczna, ekonomiczna i społeczna – a wszystko wskazuje na to, że lepiej już raczej nie będzie – tym bardziej człowiek będzie potrzebował relaksu i stymulacji, odpinki od rzeczywistości i podróży w głąb siebie. Tego wszystkiego, co w formie instant od tysiącleci dawały ludzkości substancje zwane narkotykami. Tego, co mogą nam one dać dzisiaj i co będą mogły dać jutro. Te tradycyjne i te projektowane… przez designerów, których celem nie jest tylko i wyłącznie zysk.
Analog – związek chemiczny, w którym co najmniej jeden atom jest zastąpiony innym w stosunku do związku wyjściowego, natomiast ogólna budowa pozostaje niezmieniona; w przypadku designer dragów częsta metoda obchodzenia zakazu produkcji czy dystrybucji pewnych substancji, która jednak często nie pozostaje bez wpływu na działanie czy efekty uboczne rzeczonego produktu